Aby wiadomo było skąd u mnie pasja szycia, spieszę z wyjaśnieniem… Dawno, dawno temu, gdy byłam 12-13 letnią dziewczynką
„uszyłam na maszynie” („uszyłam” to słowo mocno na wyrost) torbę ze
starych jeansów mojego taty (miała doszytą kieszonkę ze sztruksów mojej
mamy, jeansowy pasek na ramię z paska do spodni taty oraz suwak z
piórnika mojej siostry). A że szyłam na starym Singerze (takim, który
kiedyś stanowił mebel sam w sobie), miałam problem z wyregulowaniem
naprężenia nitki, a krojenie materiału było pojęciem abstrakcyjnym,
wykraczającym poza granice mojej percepcji – torba wyszła co najmniej koślawa, z
mega-wielkimi pętlami nici i innymi wadami… Ale torbę dumnie nosiłam. Jednak
wysiłek został okupiony niechęcią do dalszego szycia.
Po ponad dwudziestu latach zaczęło mi się śnić, że szyję (sprawdzałam
nawet w senniku co to znaczy – a znaczyło tyle co szczęście rodzinne)…
Ale tak NAPRAWDĘ szyję, że tworzę ładne rzeczy… Po prostu poczułam MOC. Poczułam, że
UMIEM SZYĆ. I wtedy zachorowałam… zachorowałam na maszynę do szycia…
Mój Mąż postanowił mi takową sprezentować; a że był początek grudnia (2013),
to maszynę miałam dostać pod choinkę. Pod choinką znalazłam jednak
kopertę z podobizną mojej maszyny (śliczniutką Łucznikową Zofiją 2015) i
jakże rozbrajającym wyznaniem „Już do Ciebie jadę :)”. Długo jechała…
zdążyła zwiedzić Wrocław, Poznań, chyba Sopot i Wejherowo, aż w drugiej połowie stycznia trafiła w moje zniecierpliwione łapki.
Początki na Łuczniku, obecnie na Janome... Od początku roku rozwijam swoją (dosłownie) wyśnioną pasję, zdobywam nowe umiejętności. Mam nadzieję, że zakochacie się w uSZytkowych zabawkach, ciuszkach, szmatkach...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz